Snape prowadził mnie szybkim krokiem do gabinetu dyrektora. Nie byłam przecież winna. Po prostu zareagowałam... instynktownie. Nie myślałam.
Przed wejściem do gabinetu dyrektora, Snape zatrzymał nasz szybki marsz tak gwałtownie, że prawie uderzyłam nosem w posąg ptaka.
- Zostań tutaj przez chwilę. Nie wasz się nawet ruszyć.
Kwadrans czekania na Snape'a przed gabinetem dyrektora był jednym z najdłuższych kwadransów w moim życiu. Zupełnie nie wiedziałam co stanie się ze mną w gabinecie Dumbledora.
''Przecież niczego nie zrobiłam. To Snape ma jakieś wąty. Piękne... pierwszy dzień w szkole, a ja już u dyrektora. Ciekawe jak to zrozumieją rodzice: Cześć mamo, tato, niedawno na OpCM'mie zezłościłam się na nauczyciela, że przez przypadkiem naraziłam uczniów, w tym mnie na śmierć i wylądowałam u dyrektora. Tak po za tym nic się nie działo. Obiad był pyszny...''
W posągu otworzyło się przejście. Niepewnie nacisnęłam klamkę. W gabinecie zobaczyłam Snape'a, Dumbledora i jakiegoś czarodzieja z drewnianą nogą i opaską w którą wciśnięte było... oko.
- Wejdź panno Green. - powiedział Dumbledor - Znam całą sprawę. To nie twoja wina. Zapewne nie znasz tego czarodzieja. To Alastor Moody. Auror. On także zna sprawę.
- Zastanowiłem się nad twoim przypadkiem... - powiedział ochrypłym głosem Moody. - Chciałbym wiedzieć o twoich zdolnościach magicznych...
- No cóż... - ''Ja potrafię tylko wkurzać nauczycieli.'' - potrafię... tak jakby... użyć zaklęcia Nox bez różdżki... widzę w ciemności lepiej niż inni... i jeśli ja ''zgasiłam'' światło, to mogłabym je też ''włączyć''. Również bez różdżki...
- Rozumiem... to pewnie rzucenie na nią zaklęcia, które nie zmienia cech ludzi.
- Alastorze... jakie zaklęcie? O co chodzi? - zapytał Dumbledor.
- Zapewnie zostało rzucone na nią zaklęcie, zmieniające otoczenie a nie cechy ludzi. W tym wypadku zaklęcie Nox. Czasem, jeśli czarodziej rzucający zaklęcie jest diabelnie dobry, przy bardzo dużym szczęściu, zaklęcie przechodzi na człowieka, powodując u niego jakieś moce... inaczej tego nie wytłumaczę. Nigdy nie spotkałem się z takim przypadkiem. Ty nie panujesz do końca nad tym darem. - zwrócił się do mnie.
- Alastorze, czy mógłbyś nauczyć Juliet panować nad tą mocą?
- O tym porozmawiamy później... narazie jest pora obiadu, prawda?
- Tak. Pewnie wszyscy są głodni. Przejdźmy do Wielkiej Sali. - zaproponował Dumbledor.
***
Gdy weszłam do Wielkiej Sali zrobiło się cicho. Puchoni i Krukoni musieli już o wszystkim wiedzieć. Wszystkie oczy skierowane były na mnie.
- Jul, martwiłam się o ciebie! - powiedział Thea
- Spokojnie. Nie musiałaś. Przeżyłam - uśmiechnęłam się.
Thea odetchnęła. Wszyscy uczniowie patrzyli na mnie tak jak w sali - jak na bestię.
''Niby to zwykły dar, nic więcej, ale czuję się jak napiętnowana. Naznaczona. Dlaczego akurat mnie trafiło zaklęcie? Musiał to być dobry czarodziej, więc może chodzi o Dumbledora lub Voldemorta? Ale po co Voldemort miałby się pchać do kołyski jakiegoś dzieciaka, tylko po to aby rzucić zaklęcie Nox? Dumbledor tak samo. Po za tym moje dzieciństwo jest dość dziwne... Może... nie, rodzice nie mogli na mnie w młodości rzucić Obliviaty, abym zapomniała zdarzenie. A o co chodzi z tym listem od T.K.R.'a? Może czarodziej który wysłał mi list i który rzucił zaklęcie, to jedna osoba? Nie. Ktoś kto rzucił zaklęcie zrobił to przez przypadek, a w liście ktoś pokazuje że temu komuś na mnie zależy. A może po latach, czarodzieja który rzucił zaklęcie złapało sumienie i zaczął się o mnie troszczyć? Nie. Nie wyobrażam sobie Voldemorta nawracającego się z powodu jednego zaklęcia. Uhh. Same negatywne odpowiedzi. Nic nie wiem.''
- Thea, wymień mi największych i najpotężniejszych czarodzieji, proszę.
- Hm... Dumbledor, Sam-Wiesz-Kto, Moody... a czemu pytasz?
- Tak sobię dedykuję...
Przez resztę uczty myślałam nad rozwiązaniem zagadki i próbowałam wywnioskować jaki jest Moody - dobry, czy zły. Godny zaufania, czy nie...
W pokoju wspólnym Gryffindoru na przemian próbowałam odrabiać lekcje, uczyć się i analizować wszystkiego od początku. Tak było przez pięć dni. Szóstego dnia rodzice przysłali mi zgodę na wyjście do Hogsmeade. Doszłam do wniosku, że list z ostrzeżeniem był tylko żartem, lecz na wszelki wypadek wszędzie nosiłam ze sobą różdżkę i byłam gotowa zaatakować napastnika. W piątek odbyło się pierwsze wyjście. Profesor McGonagal popędzała uczniów idących na końcu. Moje ręka cały czas znajdowała się na mojej rożdżce którą schowałam w kieszeni bluzy. W głowie układałam zaklęcia którymi miałam się bronić. Choć byłam przekonana że list nie był prawdziwy, przygotowywałam się na najgorsze - atak grupy dementorów, kilku Śmierciożerców, nawet migracja trolli górskich. Wszystko. Opowiedziałam Thei swój wymyślony sen który miał zwiastować niebezpieczeństwo, aby miała przy sobie różdżkę. Narazie wszystko szło zgodnie z planem.
Gdy wyszłam ze sklepu ze składkami do eliksirów, usłyszałam okropny ryk. Brzmiał jak odgłos zażynanego zwierzęcia, ale był o wiele bardziej domośny i straszny. Na każdej ulicy, w każdym zaułku, na każdym placu zapanowała cisza. Nikt nie powiedział nawet słówka .. Każdy bał się tego co miało za chwilę nastąpić. Nad wioską zobaczyłam ogromny cień szybujący po niebie, podobny do gigantycznego nietoperza. Miał około 30 stóp długości, fioletowe oczy i ogon podobny do grotu strzały. Jeśli dobrze zapamiętałam opisy z książek o Magicznych Stworzeniach, to był Czarny smok Hebrydzki. Bestia obniżyła pułap i zaczęła podpalać dachy domów. Płomienie szybko wypalały dziury i znajdowały drogę na lampy, drzwi i inne drewniane obiekty. Zaczęłam szukać innych Gryfonów i nauczycieli. Zaczęłam biec jak najdalej od ognia. Iskry i płomienne języki prawie dotykały ubrań. Zaczęłam rzucać Aquamenti na palące się domy. Gdy na końcu placu zauważyłam Gryfonów, uspokoiłam się, lecz nie na długo - smok wylądował pomiędzy mną a ratunkiem. Zagrodził swoim ogonem drogę. Mogłam przejść jedynie pomiędzy jego przednimi łapami. Musiałam działać szybko. Zasłaniałam oczy smoka mrokiem, lecz on i tak strzepywał cień jak kurz albo pył. Niektórzy rzucali zaklęcia na smoka, ale to tylko na chwilę odwracało jego uwagę. Wreszcie wpadł mi do głowy pomysł - z mroku stworzyłam drugiego lecz mniejszego smoka, który skakał wokół Czarnego Hebrydzkiego jak piłka. Miałam szansę uciec. Kątem oka zobaczyłam że w gruzach palącego się domu został uwięziony uczeń. Po raz pierwszy w życiu musiałam dokonać tak trudnego wyboru - ratowanie siebie czy kogoś. Myśli buzowały w mojej głowie. Wszystko działo się dla mnie w spowolnianym tempie. Wtedy nie istniał dla mnie ani smok, ani ogień, ani inni ludzie. Istniałam tylko ja i ten uczeń.
Zaczęłam rzucać Aquamenti na oślep lecąc do spalonego budynku. Słyszałam krzyki ''Juliet, nie!'', ale nie miałam już wyjścia. Odnalazłam chłopaka. Miał siłę iść sam. Nie zastanawiałam się jak wygląda. To wtedy nie miało znaczenia. Przeskoczyliśmy przez nogi smoka. Bestia leżała powalona. Przedzieraliśmy się przez ostatni mrok. Stanęliśmy na środku placu. Nie mieliśmy siły biec.
Wszyscy na nas patrzyli. Po chwili dotarły do mnie szepty:
- Juliet Green uratowała Dracona Malfoy'a...
Podniosłam głowę. Moim uczom ukazał się zmęczony blondyn w czarnym garniturze. Oboje byliśmy ranni i w szoku.
- Ja... dziękuję. - powiedział Draco, po czym zemdlał i upadł na bruk. Hagrid wziął go na ręce i razem trafiliśmy do Skrzydła Szpitalnego.
***
Draco następnego dnia otworzył oczy. Zobaczył przed swoim łóżkiem szpitalnym Ślizgonów, kilku Puchonów i swoich rodziców.
- Gdzie... ona... jest..?
- Synu, jaka ona? - zapytała Narcyza.
- Juliet Green. Uratowała mnie...
- Juliet wyszła dzisiaj rano. Miała mniejsze rany. - powiedziała pielęgniarka.
- Muszę jej podziękować... jeszcze raz...
Wszyscy spojrzeli na siebie. Draco chce dziękować? To chyba nie możliwe.
- Myślisz że... - szepnęła Narcyza do swojego męża.
- Tak. To ona...
***
Przechadzałam się w sobotę po błoniach szkoły. Miałam kilka szwów na rękach. Zamyślona nie zauważyłam że wchodzę do Zakazanego Lasu. Za dużo myślałam aby zauważyć że robi się coraz ciemniej. Czułam, że wchodząc tu jestem coraz bliżej rozwiązania zagadek, i odpowiedzi na pytania. Byłam coraz bliżej...
W pewnym momencie zauważyłam że stoję na środku polany. Korony dzrzew przysłoniły słońce. Słyszałam tylko cichy szmer, gdzieś za mną. Wyciągnąłam różdżkę. Byłam w pułapce, to wiedziałam. Napastników było dwóch, trzech, a może dziesięciu. Szmer był coraz głośniejszy. Doprowadzał mnie do szaleństwa. Nie wiedziałam w którą stronę się zwrócić, nie wiedziałam gdzie Oni są. Po chwili leżałam na ziemi, obezwładniona zaklęciem niewerbalnym. Dwie zakapturzone osoby zbliżyły się do mnie.
- Witaj, córko. - powiedziała kobieta.
- Dlaczego mnie tak nazywasz? !Nie jestem twoją córką!
- Jesteś. Udowodnię ci to. Na szyi, pod uchem masz małe, czarne znamię. Ja też takie mam. - pokazała mi swoją szyję z taką samą blizną.
''Nic nie rozumiem! Dlaczego... dlaczego moi fałszywi rodzice mnie okłamywali? ' '
- Nic nie rozumiem!
- Wszystko wyjaśnimy ci w liście.
Apropo, mówiliśmy ci żebyś została w zamku.
- Dałaś sobię radę ze smokiem, kochanie. - odezwał się mężczyzna.
- Musimy już iść. Wszystkiego się dowiesz. Żegnaj.
- Żegnaj... mamo.
-------------------------------------------
Gdy rozdziały będą krótkie, będę częściej dodawać następnie. Do czwartego :)
Ty chyba chcesz żebym zeszła na zawał, prawda?! Tego.. . Ja... Nie... spodziewałam....się...*dead*.
OdpowiedzUsuńPisz, pisz, pisz
A ja zapraszam do siebie:
scarlett-kalton-expecto-patronum.blogspot.com
Z kazdym rozdziałem to opowiadanie jest coraz lepsze!!
OdpowiedzUsuńPoza tym... KONIEC. Jak moglas tak to zakonczyc?? Teraz bede umierac, dopoki nie dowiem sie, o co chodzi xd
Tez zapraszam serdecznie do siebie:)
czarna-miniopowiadania.blogspot.com